MENU

It takes a village… O teamie, który stworzył mój „domek w sieci”.

Udostępnij

„Potrzeba całej wioski, by wychować jedno dziecko”. Aby stworzyć przestrzeń w sieci także. To, co najlepsze powstaje na styku różnych wrażliwości i stylów myślenia. Dlatego opowiadam o wspaniałej, zdolnej ekipie, która spotkała się przy projekcie tej strony i pomogła zrealizować marzenie o wybudowaniu żywej organicznej przestrzeni, pełnej ludzi i historii.

Szewc bez butów. Z wyboru.

Zanim powstała strona Artist in Bloom, na której jesteś dzisiaj, był koncept, który jako wizualno-językowa mapa zawisł na ścianie mojej pracowni w 2016 roku (patrz obrazek poniżej). Tak, dobrze czytasz te daty. „Szewc bez butów chodzi”, można by rzec, bo regularnie rozmawiam z artystami o stronach, kanałach komunikacji i platformach i w większości przypadków uważam, że dobra strona musi być. Sama natomiast chodziłam po świecie podlinkowana do „landing page” z wiecznym „coming soon”. Ale…

Aby spójnie opisać siebie i Artist in Bloom, a spójność jest jedną z przewodnich wartości w pierwszym i drugim przypadku, potrzeba ustabilizowanej tożsamości – zawodowej czy marki. W skrócie, dobrze jest wiedzieć, kim się jest, jeśli chce się o sobie opowiedzieć prosto i na temat. Natomiast we wspomnianym 2016 roku moja tożsamość była w podróży. Podróży po projektach, kolaboracjach, treningach, certyfikacjach, krajach i kolejnych przedsięwzięciach. Podczas krótkich przystanków, siadałam do swojego konceptu i dochodziłam do wniosku, że po tym, czego doświadczyłam i czego się nauczyłam, nie przemawia już do mnie język, którym chciałam się opowiedzieć. Takie prawo rozwoju i wzrastania. Świadomie odkładam więc temat na później.

W 2018 roku przyszedł czas domykania i klaryfikacji. Co ciekawe, wspomniane, uzbierane w podróży doświadczenie czasem przeszkadzało. Wiedza o storytellingu, komunikacji i językach w różnych dziedzinach sztuki generowała niezliczoną ilość warstw znaczeniowych. Przez te chaszcze przebijałam się ważnym pytaniem, które polecam zadać każdemu, kto ma swoich odbiorców, niezależnie czy jest muzykiem, projektantką czy aktorką.

Jak chcesz, aby czuli się ludzie, którzy do Ciebie przychodzą?

 

Można tu oczywiście pójść w stronę powabu, wrażeń estetycznych i tym podobnych. W gruncie rzeczy chodzi przede wszystkim o głębokie wartości, które wnosisz do świata. Czego chcesz, aby ludzie doświadczali w kontakcie z Tobą? Jakie emocje chcesz generować? Z czym chcesz ich zostawiać? Jakie jakości wnosić do otoczenia, w którym żyjesz i tworzysz?

Ja rozpisałam listę swoich wartości bardzo dokładnie, z dużym zastanowieniem, zagarniając przeszłość i przyszłość do jednej listy mocnych haseł. Nie będę ich tu wszystkich zdradzać, zepsułabym całą zabawę. Ale chętnie opowiem o jednej: chęci życia. Chciałam, aby twórcy wchodzący na tę stronę poczuli energię i witalność, wewnętrzne poruszenie, które każde wstać i ruszyć do działania. Chodziło o mocne wrażenie z trzewi, że „rzeczy są możliwe”. Ale wracając do mojej wioski…

www. Artist in Bloom.eu crew

Who is who: Michał Szota, czyli projekt strony i kodowanie. Michała szukałam ze świecą przez parę miesięcy. Szukałam „tego projektanta” – tego, który zrozumie mój zamysł i go pokocha, a przynajmniej będzie miał do niego serce. Większość stron, które widywałam, minimalistycznych i przywołujących na myśl galeryjne „white cuby”, nie przystawało do wizji miejsca pełnego życia i energii, które chciałam stworzyć. Szukałam koloru, dynamiki i ruchu, które oddałyby osobowość artystów, z którymi pracuję i właściwości pracy w branżach kreatywnych. W końcu, po 5 miesiącach reaserchu i kilku niesfinalizowanych rozmowach, wpadłam na jedną z rozgadanych, niepowściągliwych stron Michała i wiedziałam, że dokładnie o to mi chodzi. Alleluuuujaaah! Chwilę później spotkaliśmy się po sąsiedzku, w studiu na Ochocie. Michał odważnie zadawał pytania, nie przebierał w słowach i emocjach oraz rozumiał doskonale, co mam na myśli mówiąc, że chcę zbudować „domek w sieci”. Podczas kilku miesięcy współpracy, choć czasem leciały wióry, nie opuszczało mnie poczucie adekwatności i wdzięczności za  to spotkanie. Nie potrafię sobie wyobrazić nikogo innego, kto by ogarnął tak zgrabnie wielowątkowość Artist in Bloom. Oprócz podziwiania wizualnych tworów Michała, możecie także posłuchać jego rozmów z Agatą Szydłowską o projektowaniu graficznym na Spotify’u.

Who is who: „Beloved” Magdalena Lauk. Magda jest odpowiedzialna za identyfikację pracowni Artist in Bloom, która, jak słyszę od wielu z Was, wywołuje moc dobrych wrażeń. Połączenie różnych czcionek, żółcie, ważne elementy graficzne – ciapnięcia farbą, malarskie gesty, ikony łączące serce i mózg, modele tematyczne to efekt naszej zażyłej współpracy zapoczątkowanej pod koniec 2017 roku. Znamy się od studiów w Poznaniu, ale dopiero „przypadkowe” w zasadzie spotkanie po latach w Warszawie zaowocowało wielowątkową przyjaźnią. Chciałam tu napisać jakiś pean na cześć twórczości Magdy, ale niestety nie jestem w stanie. Do jej malarskich gestów, intelektualnego zaplecza każdej czcionki i graficznego myślenia mam uczucia miłosne, które nie pozwalają na merytoryczną narrację. Po prostu trzeba to zobaczyć – na Instagramie lub na stronie Tes Studia. Nasza współpraca była procesem bardzo twórczym. Wszystko powstawało w rozmowach, mood boardach, referencjach. Bywam przekleństwem dla projektantów. Jestem osobą skrajnie wizualną – myślę, opowiadam i czuję obrazem. Nie da się mnie oszukać. Dobrym przykładem jest żółć – kolor symboliczny, który przyszedł do mnie przed nazwą Artist in Bloom. Odpowiedniego odcienia, który będzie czystą energią i przyjaznym ciepłem szukałyśmy przez kilka tygodni. Nasza podróż pozwoliła mi przejść graficzne dojrzewanie oraz… nabawić się osobliwych uzależnień, np. buszowania po sklepach internetowych z literkami. Cel stworzenia rozpoznawalnego znaku Artist in Bloom stał się pretekstem do wielu naszych transformacji na różnych polach, ale o tym może przy innej okazji.

Who is who: Kasia Bielska. Jednorożec wśród fotografów. Kasi prace poznałam wiele lat temu, ujęły mnie jej nowojorskie przygody i zdecydowany styl. Nie znam aż tak wielu fotografów na polskim rynku, którzy moją jasną wizję swojej twórczości i realizują ją z nieustępliwą konsekwencją. Co ciekawe, Kasia jest wierna pewnej estetyce, nie dlatego, że sobie tak wymyśliła, ale dlatego, że bezgranicznie ufa swojej wyobraźni i temu, co widzi. Fotografia powstaje pierwotnie z serca, nie z głowy. Poznałyśmy się przy projekcie Fundacji Małgosi Braunek, w ramach którego Kasia miała za zadania sfotografować mnie do tekstu Vogue’a. Plan akcji zmienił się w ostatnim momencie i zamiast robić zdjęcia na bezpiecznej kładce przy Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie, wylądowałyśmy nielegalnie na dachu jednej z ochockich kamienic. Sesja była ekspresowa. Nigdy wcześniej nie widziałam, aby ktoś tak szybko pracował, a wynikało to w głównej mierze z jasności widzenia i myślenia Kasi. Ona po prostu „wiedziała” co chce zrealizować i kiedy to ma, bez sprawdzania przez kolejnych tysiąc klatek, czy na pewno. Ta intuicja była piorunująca. Kiedy wiedziałam, co chciałabym mieć na stronie, Kasia jawiła się jako jedyna opcja. Wiele osób wspomniało, że fotografie po otwarciu strony dodają więcej energii niż podwójne espresso. Pewnie dlatego, że cała sesja polegała na moich podrygach do hitów z lat 90-tych (nastoletniość moja i Kasi). 3h potańcówki, 100 % zabawy, 0 emocjonalnego pozowania i retuszu. Playlisty nigdy nie ujawnię. Obawiam się, że pracując w branży muzycznej mogłabym stracić szacunek.

Last, but not least

Aby domknąć listę zasług, muszę wspomnieć Martę Harner, zaprzyjaźnioną kostiumografkę oraz księżną łagodności. Marta wpadła do mnie przed sesją, aby namyślić się nad butami do niebieskiego garniaka. Pobyła godzinę z leciutką górką, a odmieniła całą moją szafę. Zmysłowym gestem przeleciała wszystkie koszule i sukienki, nadając im zupełnie nowe znaczenia, szybko wyciągnęła spod górki butów odpowiedni pantofle do sesji (tak, tak, znoszone conversy, yeah!) oraz udzieliła czułej lekcji o noszeniu garniturów (okazało się, że ja nic wiem, ignorantka!). Pozazdrościłam wszystkim ludziom, których Marta ubiera. Samo jej zapinanie guzików potrafi człowieka wyciszyć i wybalsamować wszystkie jego nastroszone troski. Jej łagodna obecność, dyskretna elegancja płynąca ze sposobu bycia, ławo broni tezy, że w ubieraniu się w ogóle o ubrania nie chodzi.

Za retusz zdjęć odpowiedzialna jest Agata Bielska. Zbieżność nazwisk nieprzypadkowa. Agaty głos jest identyczny z głosem Kasi, co wnosiło za każdym razem odrobinę surrealizmu. Agata jest odpowiedzialna za dociągnięcie żółtego tła na fotografiach do żółci tak żmudnie wypracowanych z Magdą Lauk w programach graficznych. Agata to magik i jej praca należy do rzeszy tych niewidzialnych profesji, o których mało kto pamięta/wie w finalnym odbiorze a których miłość do detalu robi ostateczne wrażenie. Przysięgam, że oprócz koloru Agata nic nie wygładzała i wydłużała 😀

Last but not least, Ania Ważna z Teamu AiB, która z mrówczą pracowitością wyłuskiwała wszystkie nadmiarowe przecinki i wyławiała zdania, w których wątek gdzieś w zamyśleniu urywał się w pół.

Ten post jest celebracją ludzkich osobniczych talentów i kreatywności, dzięki którym rzeczy mogą powstawać a zamysły być widzialne i możliwe do doświadczenia. Oraz, jak odkrywam, pisząc ostatnie zdanie, przyjaznym mrugnięciem do spotkań i snujących się z nich opowieści i wspólnych przygód.